Blokada kopiowania

1/02/2016

Let me start...



2 stycznia 2016 roku, godzina 23:21

Witajcie drodzy czytelnicy!

Nadszedł moment, w którym postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce i sama zacząć decydować o swojej przyszłości. Łatwo powiedzieć, prawda? Słowo „niezależność” brzmi tak pociągająco, intrygująco. Mieć w końcu możliwość, by rozpocząć samodzielne życie. Jasne... Samo słowo nie wystarczy, ale od czegoś trzeba zacząć.
Ja wybrałam bloga, jako początek mojej wielkiej przygody za Oceanem. Tu powinnam od razu dodać, że Ameryka nie jest i nigdy nie była dla mnie obcym lądem. Poleciałam tam mając zaledwie 10 lat i chyba właśnie w tamtej chwili zrozumiałam, że odnalazłam swoje miejsce na Ziemi.
Na program Au Pair trafiłam dzięki koleżance. Planowała wtedy swój wyjazd. Na początku nie zwróciłam na to większej uwagi; chciała – jechała. Miałam swoje problemy. Wielkimi krokami zbliżał się rok licencjacki, a ja wciąż nie potrafiłam znaleźć odpowiedniego tematu do pracy dyplomowej.
Dopiero po jakimś czasie w mojej głowie zapaliło się małe, jasne światełko. To jest to! Szansa, którą podsuwa mi los.
9 listopada 2015 roku wróciłam do domu po okropnie wyczerpujących zajęciach, odpaliłam laptopa i zarejestrowałam się na stronie agencji. Odpowiedź przyszła bardzo szybko. Dostałam link do aplikacji online, a także zaproszenie na spotkanie informacyjne. Radość mnie rozpierała. W ciągu 6 godzin wypełniłam praktycznie całą aplikację i czekałam. Znacie to? Kiedy bardzo wam na czymś zależy, robicie wszystko, żeby każdego dnia sprawdzać, czy na pewno nie popełniliście żadnego błędu? Miałam to samo. Fakt, zdawałam sobie sprawę z tego, że dochodziła ósma wieczorem, a biuro z siedzibą w Warszawie było otwarte do 18, ale  czy to coś zmieniało? Nie. Chciałam otrzymać od nich kontakt teraz, natychmiast! Zasnęłam bardzo szybko, pełna euforycznych uniesień.
Na drugi dzień, około 10 rano otrzymałam pierwszy telefon. Konsultantka poinformowała mnie z wyraźną radością, że moja aplikacja może zostać zaakceptowana, jeśli tylko wypełnię test osobowości, zdobędę odpowiednią ilość referencji i przede wszystkim pozytywnie przejdę spotkanie informacyjne połączone z interview oczywiście w języku angielskim. Nigdy nie przepadałam za restrykcyjnymi procedurami, ale musiałam przyznać, że tym razem sprawiły mi przyjemność.
Nie miałam komplikacji z testem czy zbieraniem referencji od rodziny i znajomych. Problem pojawił się dopiero przy spotkaniu informacyjnym, a konkretnie w trakcie dojazdu. Prawdopodobnie przeceniłam swoje motoryzacyjne możliwości, ponieważ przez ogromne korki, panujące na ulicach miasta, nie byłam w stanie dojechać na czas. Spanikowana zaczęłam wydzwaniać do biura jednak na moje nieszczęście nikt nie odbierał. W końcu, w książce telefonicznej udało mi się dokopać do prywatnego numeru konsultantki, która jako pierwsza powitała mnie w programie. Poinformowałam ją w jakiej jestem sytuacji, a także, że kompletnie nie widzę szansy, by udało mi się dotrzeć. Uspokoiła mnie mówiąc, że załatwi sprawę. I rzeczywiście to zrobiła. Około 3 dni później skontaktowała się ze mną koordynatorka z mojego miasta, która zaprosiła mnie na indywidualne spotkanie.
Niesamowicie miła dziewczyna! Przez prawie półtorej godziny opowiadała mi o programie, swoich własnych doświadczenia związanych z byciem Au Pair i wielu różnych ciekawostkach odnośnie Host Families. Nadszedł również czas na to, by sprawdziła moje umiejętności językowe i to był chyba pierwszy moment, kiedy myślałam, że zapadnę się pod ziemię. Nigdy nie miałam problemów z językiem angielskim. Zawsze wydawało mi się, że pisałam dobre wypracowania, z resztą chociażby na maturze jako jedyna z całej klasy zdobyłam najwyższe wyniki. Problem pojawiał się dopiero w momencie, kiedy miałam coś powiedzieć… Okropnie się zestresowałam; nagle zaczynało brakować mi słów, które normalnie doskonale znałam, miałam problemy ze skleceniem prostego zdania, pięć razy prosiłam ją, by powtórzyła ostatnie pytanie! Wtedy nie na żarty przeraził mnie poziom mojej znajomości angielskiego i odniosłam wrażenie, że moja szansa na wyjazd do USA i poznanie amerykańskiej kultury od podszewki momentalnie znikła. Jakież było moje zdziwienie, kiedy usłyszałam od koordynatorki, że bez problemu poradzę sobie z dogadaniem się z rodziną goszczącą!
Spotkanie się skończyło, wróciłam do domu i w końcu poczułam, że cały stres ze mnie schodzi. Byłam cholernie zmęczona i nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.
Następne dni w zasadzie nie różniły się od siebie niczym szczególnym. Byłam zarejestrowana na stronie, miałam wypełnioną całą aplikację, wysłałam do biura skany referencji… Nic poza tym się nie działo.
26 listopada 2015 roku otrzymałam kolejny telefon od konsultantki w Warszawie, że brakuje mi jeszcze jednej referencji charakteru i czy jest szansa, żebym w jak najszybszym czasie ją zdobyła. Stwierdziłam wtedy, że najwcześniej miałabym ją w sobotę, ale ona chciała jeszcze szybciej. Skontaktowałam się, więc z przyjaciółką z Wrocławia, która powiedziała, że mi pomoże.
Dzień później dotarło do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę. To był piątek, a ja tego dnia miałam masę rzeczy do roboty przed studenckimi praktykami.  Jedną z tych rzeczy było spotkanie z ciocią. Było może koło godziny 13, kiedy mój telefon wydał z siebie nieprzerwany dźwięk kilku wibracji na raz. Otrzymałam cztery maile, ale tylko jeden temat przyciągnął moją uwagę.

Your application has been approved

I to był właśnie ten moment, kiedy siedząc na miejscu pasażera w samochodzie mojej ciotki dosłownie podskoczyłam z radości i zaczęłam piszczeć, że się dostałam. Cóż. Ciocia nie była lepsza. Musiałyśmy stanąć na poboczu, żeby na spokojnie to wszystko ogarnąć.
Miałam 2 tygodnie, żeby nagrać video. Z początku się tym nie przejęłam, ale kiedy zrobiła się niedziela 6 grudnia nagle zdałam sobie sprawę, że do piątku filmik powinien być już przetwarzany przez stronę aplikacji. Wydawało mi się to dość trudnym zadaniem, bo sama nie do końca wiedziałam, co chciałabym zawrzeć w swojej autoprezentacji. Okazało się jednak, że wystarczyły mi trzy pełne dni, by video trafiło na stronę.
10 grudnia 2015 roku był dla mnie dniem przełomowym. Tego dnia, prócz prezentacji na zaliczenie o jakże „cudownym” temacie NFZtu, miałam też praktyki. Dzieciaki były wyjątkowo nieznośne i naprawdę z koleżankami nie mogłyśmy ich uspokoić. Jakby tego było mało, kiedy szłam na przystanek tramwajowy rozpętała się niesamowita ulewa… Miałam naprawdę wszystkiego dość. Siedząc w tramwaju z nudów odpaliłam w telefonie aplikację mailową i przeżyłam pozytywny szok. Okazało się, że skontaktowała się ze mną pierwsza potencjalna rodzina. Przejrzałam dokładnie jej profil; samotna matka z trójką uroczych, adoptowanych córek. Wydawała mi się całkiem sympatyczna. I ze zdjęć i z opisu. Gdy tylko dotarłam do domu, zaczęłam odpisywać na wiadomość z dozą wielkiego entuzjazmu. Mailowałyśmy z host mamą przez kilka dni, kiedy w pewnym momencie stwierdziła, że jeśli mam teraz czas – jest dostępna na Skypie. Obleciał mnie strach. Miałam z nią rozmawiać? Teraz? Po angielsku…? Przełknęłam ślinę i drżącymi palcami powoli wystukałam odpowiedź twierdzącą. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Kontakt z drugim końcem świata miał nastąpić tak szybko?
Jestem niesamowitą panikarą. Hostka okazała się naprawdę nieziemsko wyrozumiałą i ciepłą osobą. To ona głównie mówiła, choć ja również starałam się dodawać coś od siebie. W zasadzie ta rozmowa nie opierała się na niczym konkretnym. Chciała, żebyśmy zwyczajnie lepiej się poznały, a sprawy organizacyjne, co do pracy – zostawiły „na potem”.
Kolejne dni mijały, kolejne rozmowy miałyśmy za sobą, a ja co raz bardziej przekonywałam się, że z moim angielskim nie może być tak źle, skoro hostka jest w stanie mnie zrozumieć. Wzięłam sobie jednak do serca radę mojej koordynatorki, z którą się spotkałam, dlatego starałam się nie robić nikomu nadziei na dalszą współpracę. Nie byłam, bowiem do końca przekonana, czy ten match stał się moim perfect match. Nie czułam tego czegoś, o czym wiele dziewcząt wypowiadało się na różnych portalach.
Czas leciał nieubłaganie szybko, zbliżały się Święta, a potem Sylwester. 30 grudnia 2015 roku otrzymałam kolejnego maila od zupełnie innej rodziny, tym razem mieszanej. Ona była Polką, on – Amerykaninem. Dwoje uroczych dzieci; starsza córka i młodszy syn. Pomyślałam, że to mogłoby być to. Przeczytałam maila, przejrzałam aplikację, a potem otworzyłam stronę ze zdjęciami. I to był właśnie ten moment, kiedy poczułam, to o czym wszyscy opowiadali. Czy to możliwe, że w tak krótkim czasie miałam szansę przeżyć swój perfect match?
Niestety następnego dnia miał miejsce Sylwester, więc ani biuro w Bostonie, ani to w Warszawie nie mogło nam ułatwić kontaktu przez telefon.
I właśnie teraz siedzę na łóżku, czytam po raz kolejny wiadomość od drugiej rodziny i zastanawiam się, czy nie powiedzieć z góry „tak!”… Są oni, co prawda, nowi w programie. Nie mają ponad 9-letniego doświadczenia tak, jak poprzednia rodzina, z którą zostałam sparowana, a jednak mają w sobie coś, co mnie do nich ciągnie.
Początek mojej historii ma miejsce właśnie tutaj; w momencie, w którym muszę podjąć najważniejszą dla siebie decyzję i liczę na to, że serce podpowie mi, co mam robić.


American Girl

5 komentarzy:

  1. Ten komentarz został usunięty przez autora.

    OdpowiedzUsuń
  2. A wiesz, co mi się najbardziej podoba w całym poście? PIERWSZE ZDANIE.

    OdpowiedzUsuń
  3. Z ciekawości musiałam przeczytać i uśmiechałam się, a na końcu może i nawet wzruszyłam. To zaskakujące, że pragniesz spełniać swoje marzenia, że masz cel i do niego dążysz. Mam nadzieje, że będziesz tutaj opisywać swoje przeżycia, bo ciekawie się czyta. Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci za wsparcie i jak zwykle - cudowny szablon ;)

      Usuń

Theme by Mia