Blokada kopiowania

12/25/2016

"Party in the USA"



25 grudnia 2016 roku, godzina 3:27PM
(czasu zachodnio – amerykańskiego)


Wiecie… Okazuje się, że całkiem sporo może się zmienić w przeciągu… dziewięciu miesięcy (!), od kiedy to pojawił się mój ostatni post. Przez cały ten czas byłam tak cholernie sceptycznie nastawiona do całego procesu rekrutacyjnego na przyszłą au pair, a tu proszę: siedzę w Stanach już od trzech miesięcy i póki co (mimo wyraźnej tęsknoty za rodziną) jestem całkiem szczęśliwa.
No dobra. Może i to moje szczęście nie trwa 24/7, ale przynajmniej wiem, że jestem we właściwym miejscu.
Bardzo dużo działo się od ostatniego razu, chociaż zaczęło się zwyczajnie. Miałam serdecznie dość agencji, z którą współpracowałam od listopada ubiegłego roku. Przez mój profil przewinęło się ponad trzydzieści rodzin i żadna nie chciała związać się ze mną na dłużej. W zasadzie nie potrafiłam określić, ile z nich odrzuciło mnie już na starcie, a ile trochę poznało i nagle przestało odpisywać na maile.
Załamałam się wtedy. Naprawdę się załamałam i to do takiego stopnia, że przez kilka dni walczyłam ze sobą, by zupełnie zniknąć z aupairowskiej społeczności. Całe szczęście tego nie zrobiłam.
Wzięłam się do kupy w kwietniu. Postanowiłam po prostu zmienić agencję licząc na to, że cokolwiek to zmieni. I zmieniło. Och i to jak bardzo!
Ale może po kolei.
Zaczęłam aplikować do Au Pair Care około 15 kwietnia wieczorem. Co prawda na stronie widniała wyraźna informacja, że przeważnie skompletowanie całej aplikacji trwa około dwóch tygodni – ja wypełniłam wszystko tego samego wieczoru. Brakowało mi jedynie zaświadczenia o niekaralności i dokumentu od lekarza. Poza tym miałam wszystko.
Następnego dnia obudził mnie telefon z Berlina, że bardzo się cieszą moim zainteresowaniem, że są szczęśliwi, iż postanowiłam rozpocząć z nimi współpracę i kilka jeszcze innych standardowych formułek poleciało w moją stronę. Byłam w takim szoku, że odezwali się tak szybko, że, gdy konsultantka poinformowała mnie o sprawdzeniu mojego angielskiego poprzez zadanie mi trzech pytań – przez moment nie bardzo wiedziałam, jak nawet powinnam się przedstawić. O dziwo nie miała zastrzeżeń, a dwa tygodnie później (gdy oczywiście uzyskałam już dokument o stanie zdrowia od lekarza i zaświadczenie o niekaralności) koło godziny 12:00 byłam w drodze do Costy w łódzkiej Manufakturze na interview. Au Pair Care jako chyba jedyna agencja kładzie aż taki nacisk na to spotkanie. Wszystko oczywiście w języku angielskim.
Reprezentantka agencji miała przed sobą pokaźny plik dokumentów, na których zapisywała swoje spostrzeżenia odnośnie moich umiejętności językowych, a także wybrnięcia z trudnych sytuacji. Owszem, pojawiały się tu pytania na temat mojego hobby, czy tego, co lubię robić w wolnym czasie, ale nie one były tu najważniejsze. Służyły bowiem bardziej rozluźnieniu i przyzwyczajeniu się do tego języka w rozmowie z konsultantką. Tylko tutaj spotkałam się z pytaniem, co bym zrobiła w sytuacji, jeśli mam pod swoją opieką dwójkę dzieci, jesteśmy na placu zabaw, a jedno z nich nagle spada z huśtawki.
Było ciężko, chociaż nie wspominam tego, jako czegoś strasznego. Konsultantka była bardzo sympatyczna i naprawdę pomocna. Pod koniec spotkania usłyszałam, że mój angielski jest naprawdę płynny, czym niesamowicie mnie zdziwiła. Nigdy wcześniej nie uważałam, że potrafię się nim posługiwać aż tak dobrze. Zwykle sądziłam, że mam wyraźne problemy z wymową, bo przez całe moje szkolne życie kładziono nacisk na czytanie i słuchanie, a nie zwyczajne smal –  talk. Na interview spotkałam się z nią w piątek, więc dopiero po weekendzie wpłynęło na moje konto sprawozdanie z całego spotkania.
Wszystko płynęło swoim rytmem. Nadal studiowałam, znalazłam świetną pracę biurową w łódzkim Centrum Szkolenia Kierowców Auto – Rider i jakoś tak zupełnie zapomniałam o całym procesie. Co prawda zawsze gdzieś tam na końcu głowy miałam świadomość, że aplikacja jest wciąż otwarta i w każdej chwili wszystko może się zdarzyć, ale przestałam już przywiązywać do tego tak wielką wagę, jak w poprzedniej agencji.
 11 maja biuro oficjalnie zatwierdziło moją kandydaturę, a 8 lipca na profilu pojawiła mi się pierwsza rodzina. Z upływem czasu nie jestem w stanie przypomnieć sobie, skąd dokładnie byli i ile mieli dzieci. Generalnie przeszłam przez pierwszy match bez szwanku, ale jednak to nie było to.
Potem pojawiła się kolejna rodzina i następna i jeszcze następna… Przez cały lipiec miałam na profilu aż cztery rodziny i chociaż z jedną z nich dobrze mi się rozmawiało –nie zaskoczyło. Do momentu, gdy przyszedł 3 sierpnia, a ja koło godziny 17:00 tkwiłam w biurze zasypana kartami kursantów.
To był początek mojego drugiego miesiąca w Auto – Riderze i chociaż bardzo starałam się nie popełniać żadnych błędów, zwyczajnie mi się to nie udawało. Po raz trzeci tego dnia próbowałam przepisać kartę tej samej kursantki, bo na poprzedniej wpisałam złą datę zakończenia egzaminu. Ręce mi się trzęsły i miałam już serdecznie dość tego dnia, kiedy nagle mój telefon zawibrował oznajmiając nadejście nowego maila.
Kolejna rodzina chciała się ze mną skontaktować. Kiedy przejrzałam ich profil moją pierwszą myślą było „samotna matka z dwójką trzyletnich bliźniaków z Kalifornii… ale nic specjalnego”. Dopiero trzy minuty później dostałam od niej maila. I chociaż jeszcze wtedy nie byłam tego świadoma, to właśnie w tamtym momencie: w małym biurze autoszkoły rozpoczęła się moja amerykańska przygoda.
Ze względu na wiążący mnie kontrakt – bez ich zgody – nie mogę posługiwać się imionami, nazwiskami, a także zdjęciami rodziny, dlatego ułatwię Wam sprawę wstawiając ten oto schemat:
M. – moja host mama
A. – córeczka
J. – synek
Świetnie pisało mi się z M. Wydawała się bardzo rozsądną kobietą, a przy tym całkowicie wyluzowaną. Bardzo bałam się naszej rozmowy na Skypie, bo naprawdę ją polubiłam i chciałam zrobić dobre wrażenie. A jak doskonale pewnie większość z Was wie – im bardziej się starasz, tym gorzej wychodzi.
Miałam wrażenie, że potwornie się zbłaźniłam gadając z nią za pierwszym razem. Trema była oczywista i broń Boże nie wymagałam od siebie perfekcjonizmu w każdym calu, a jednak, gdy tylko wcisnęłam czerwoną słuchawkę – miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
A jednak przetrwałam tę i kolejne trzy rozmowy. M. miała na mnie niesamowicie pozytywny wpływ. Nawet moja mama stwierdziła, że to musi być znak, bo wcześniej moja ekscytacja nie trwała tak długo.
Potrzebowałyśmy niecałych dwóch tygodni, bym w końcu mogła zobaczyć na swoim profilu to upragnione hasło: Congratulations on your match! Zapomniałam wtedy już nawet o innych rodzinach, które chciały jeszcze złapać ze mną kontakt.
Od tamtego czasu wszystko potoczyło się bardzo szybko: załatwiłam sobie międzynarodowe prawo jazdy, dostałam wizę (o którą starałam się z niesamowitym strachem, że może jednak mi jej nie przyznają), pojechałam ze swoimi przyjaciółkami na ostatnią wycieczkę do Bydgoszczy przed wylotem, a agencja zabukowała mi trzy bilety na samolot: jeden z Warszawy do Brukseli, gdzie miałam przesiadkę, drugi do Newark w New Jersey, a trzeci bezpośrednio do San Francisco.
Nie potrafię powiedzieć, jak to się stało, że wrzesień minął mi tak szybko. Ostatniego dnia w pracy popłakałam się, że muszę z niej zrezygnować na rzecz spełnienia swojego marzenia. Nie przypuszczałam, że kiedykolwiek aż tak bardzo będę w stanie przyzwyczaić się i dosłownie pokochać moich pracodawców w zaledwie niecałe cztery miesiące.
Ale nagle zrobiła się niedziela, 2 października, dzień przed moim wylotem i zdałam sobie sprawę, że za dwadzieścia cztery godziny opuszczę swój pokój…
Oczywiście, jak to ja musiałam wszystko zostawić na ostatnią chwilę, dlatego właśnie wtedy, w niedzielę, od samego rana aż do godziny 15:00 ślęczałam przed laptopem nad projektem, który miałam za zadanie zrobić dla przyszłej host family. Było mi niedobrze, słabo i miałam ochotę ot tak rzucić to wszystko w cholerę i schować się pod kołdrą, żeby tylko nie lecieć. A przede mną nadal leżała niespakowana walizka...
I to właśnie wtedy tak bardzo uderzyło mnie, że nie zobaczę swojej rodziny i przyjaciół przez okrągły rok…
Do dzisiaj pamiętam godzinę startu.
6:25 rano wyryła się w mojej pamięci tak bardzo, że choćbym chciała – nie umiem o niej zapomnieć. Nie spałam tej nocy. Nie było sensu; musiałam wstać koło 2, by dojechać do Warszawy przed rozpoczęciem boardingu, a pakować skończyłam się przed północą. Poza tym emocje, jakie we mnie buzowały, skutecznie utrudniały im zaśnięcie.
Na lotnisku zjawiliśmy się po 4:00. Ja, mama, tata, mój młodszy brat i babcia. Lot był koszmarny. To znaczy z Warszawy do Brukseli jeszcze przeżyłam, bo trwał około dwóch godzin, ale kiedy wystartowaliśmy w kierunku Newarku dotarło do mnie, że przez bite osiem godzin będę przykuta do okropnie niewygodnego siedzenia.
No dobra. Nie tak do końca, bo plus był taki, że zajmowałam skrajne miejsce w środkowym rzędzie i mimo, że próbowałam spać – kręgosłup powoli odmawiał mi posłuszeństwa.
Do Stanów doleciałyśmy koło pierwszej po południu, oczywiście czasu nowojorskiego. Dlaczego „my”? Bo całe szczęście miałam przy sobie moją kochaną Jolę, która znalazła mnie na Facebooku zupełnie przypadkiem, kilka dni przed wylotem. Okazało się, że lecimy z tego samego biura, tymi samymi lotami.
Na lotnisku w Newarku trochę się działo. Ze względu na zmęczenie – nie wypełniłam zbyt dobrze broszurki, którą otrzymali wszyscy pasażerowie przeznaczonej dla ludzi nie będących obywatelami Stanów Zjednoczonych. I tu zaczęły się pierwsze amerykańskie problemy.
Wzięli mnie na osobistą.
O Boże, byłam wtedy naprawdę przerażona. Zwłaszcza, że Jola gdzieś mi zniknęła po drodze, a ja mając ze sobą jedynie polski telefon nie byłam w stanie się z nią skontaktować inaczej niż przez smsy. Na domiar złego rączka od dużej walizki mi się zepsuła, więc zamiast spokojnie ciągnąć ją na kółkach – musiałam ją nieść.
Kontrola okazała się nie groźna; celnik był całkiem sympatyczny mimo, że musiał „przetrzepać” mi dosłownie cały bagaż. Skończyło się na tym, że życzył mi wszystkiego dobrego i powodzenia w pracy.
Niewiele pamiętam z Training School w Hiltonie. Jet lag niesamowicie dawał się we znaki, byłam kompletnie wyczerpana, a te trzy dni szkoleń minęły naprawdę szybko. Nim się obejrzałam mieliśmy 6 października, a ja siedziałam w samolocie do San Francisco.
O ile przez poprzednie dni ekscytacja i podenerwowanie towarzyszyło mi tylko podczas lotu, o tyle teraz nie mogłam się tego pozbyć od kiedy tylko opuściłam hotel. Stan, w którym się znajdowałam utrzymywał się aż do momentu, kiedy odbierałam bagaż na lotnisku SFO.
Nie było ich.
Moje koleżanki ze szkolenia, które leciały tym samym samolotem wprost tonęły w uściskach swoich host rodzin, a ja nagle zdałam sobie sprawę, że zostałam sama…
Z radością odebrałam swój bagaż ciesząc się, że nie ziścił się jeden z koszmarów o zaginionej walizce i to właśnie wtedy ją dostrzegłam…
Szła dość szybko trzymając za rękę swoją córeczkę, a w drugiej dzierżąc jakiś wielki papier. Wtedy po raz pierwszy od trzech dni poczułam się naprawdę bezpiecznie. Nie wiem, która pierwsza przytuliła się do której, ale pamiętam, jak odetchnęłam z ulgą, gdy w końcu znalazłam się z nimi w samochodzie.
Nie przyjechała po mnie sama z dziećmi. Był też jej 22-letni chrześniak Josh (on się nie zalicza do kontraktu, stąd to imię), który z wielką ochotą pomógł mi z walizkami.
Do Los Altos – miejscowości, w której miałam spędzić swój rok z nimi – dojechaliśmy koło dwudziestej kalifornijskiego czasu i chociaż przestawiłam się już na czas nowojorski – poczułam się okropnie zmęczona. Zdecydowanie za dużo emocji w przeciągu tak krótkiego czasu…
Z każdym dniem zdawałam sobie sprawę, że naprawdę kocham tą rodzinę, jak swoją własną i chociaż A. i J. chwilami doprowadzają mnie do szału – czasem nawet do takiego stopnia, iż myślę o tym, że któregoś pięknego dnia naprawdę pójdę siedzieć za podwójne morderstwo z premedytacją – to wiem, że lepiej nie mogłam trafić.
W przeciągu tych trzech miesięcy spędzonych z nimi w Kalifornii poznałam mnóstwo fajnych ludzi; w tym dwie moje księżniczki z Polski – Agatę i Olę, zrobiłam stanowe prawo jazdy i zapisałam się do lokalnego college’u, by podszlifować angielski.
Życie w USA nie jest trudne. To znaczy nie tak do końca. Barierę językową da się pokonać, nie jest to, więc jakąś ogromną przeszkodą. Najgorsza jest tęsknota. Tęsknota za rodziną, miejscami, które się zna i przede wszystkim chyba smakami, do których przyzwyczajamy się całe życie.
Niezależność ma swoje plusy i minusy, ale patrząc na to teraz; z perspektywy czasu… Gdybym cofnęła się do kwietnia, kiedy to podjęłam decyzję o zmianie agencji – nie zawahałabym się ani razu. Bo wierzę, że spędzę z tą rodziną wspaniały rok. A może i nawet rozszerzę program na kolejny.
W Kalifornii dochodzi 5:11 po południu, kiedy te słowa wychodzą spod moich palców. Póki co jestem szczęśliwa i nareszcie czuję, że jestem we właściwym miejscu.
A przecież to nadal dopiero początek… ;)
Wesołych Świąt!

American Girl

2 komentarze:

  1. Cieszy mnie wszystko co doświadczasz. Wiem, że będzie to piękna historia z pięknym zakończeniem...a może z pięknym początkiem nowego:-)

    OdpowiedzUsuń
  2. no i fajnie. czekam na dalszy bieg wydarzeń <3

    OdpowiedzUsuń

Theme by Mia