21 stycznia 2017 roku, godzina 1:07PM
Jeśli kiedykolwiek zamierzacie chorować za granicą –
zdecydowanie odradzam! Jestem tu zaledwie czwarty miesiąc (cholera! Tak szybko
to już zleciało?), a ostre przeziębienie rozłożyło mnie na łopatki już po raz
trzeci. Nie, żebym narzekała na lekarzy, czy medykamenty w aptekach, ale przy
pracy z dziećmi zdecydowanie nie ma czasu na latanie po szpitalach… Nie wiem,
skąd mi się to bierze. Spędzając całe życie w Polsce potrafiłam być zdrowa
przez bite siedem lat z rzędu, a w trakcie szkoły wręcz płakałam na samą myśl,
że wszyscy moi znajomi mają dwutygodniowe zwolnienia, bo akurat panowała
epidemia grypy. Jasne; stosowało się milion sposobów na to, żeby w końcu zostać
w domu (mamo, przepraszam! ;)), ale to nadal nie było to samo. Nie mówię
oczywiście, że lubię być chora. Co to, to nie, bo jeżeli w końcu dotykała mnie
choroba, to do takiego stopnia, że zawsze wykańczała mnie fizycznie. Ale tutaj
jest totalny dramat… Już naprawdę nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam
odetkane uszy. Co prawda leki na gorączkę są tak silne, że wystarczą mi 24
godziny, by dojść do siebie, ale inne objawi mnie dobijają.
Coraz częściej tęsknie za polskimi potrawami. Ostatnio
koleżanka poleciała mi polsko – rosyjski sklep w San José, więc
może jutro się tam przejadę, ale raczej wątpię, żebym znalazła wszystko, czego
bym potrzebowała. A na stan aktualny zalewajka jest tym, o czym po prostu
marzę!
Ciężko jest poradzić sobie z tęsknotą za domem i tym, co
się zna. Naprawdę nie jest to łatwa sztuka, ale dzięki temu, że trafiłam na
świetnych ludzi w domu i w swojej okolicy – nie odczuwam tego aż tak bardzo.
Nadal czekam na moje stanowe prawo jazdy. Ja wiem i
rozumiem, że mają czas do sześciu miesięcy na wysłanie dokumentu, ale przecież
ile można jeździć na kawałku papieru, który nawet nie ma wklejonego zdjęcia?
Przełamuję coraz bardziej wszystkie swoje bariery i
naprawdę zaczynam wychodzić ze swojej tak zwanej strefy komfortu. Co prawda
nadal wolę spędzać czas z moimi ukochanymi Polkami, ale już sam fakt, że w
końcu odważyłam się podjąć kurs językowy, który zaczął się w miniony wtorek sprawił,
że zrodziła się we mnie kolejna dawka niezależności. I chociaż czuję się tam
czasami, jak alien, bo jestem jedną z
trzech białych osób (dookoła sami
Azjaci), to jednak zawsze po skończonych zajęciach czuję się naładowana
pozytywną energią.
Bałam się. To jasne. Kiedy miałam we wtorek stawić się w
tej szkole zżerały mnie takie nerwy, że myślałam, że zwyczajnie zostanę w domu
i powiem M., że ten kurs był totalnym niewypałem. Naprawdę miałam taki zamiar!
Z resztą zawsze byłam tchórzem i szybko się poddawałam, więc kolejny raz nie
zrobiłby mi różnicy, ale wiecie co? Zacisnęłam zęby i pojechałam. Zestresowana,
jak stąd do Japonii usiadłam w trzeciej ławce czekając na ścięcie przez
instruktorkę ze względu na mój, nadal nie do końca dobry angielski. I po co?
Kobieta okazała się niesamowicie sympatyczną, zabawną i wyrozumiałą osobą. To,
że poprawiała nas czasami przy wypowiedziach nie było niczym strasznym, wręcz
przeciwnie! Skutkowało tylko lepszymi wyrażeniami z naszej, jako klasy, strony.
Przecież ona jest tu po to, żeby nam pomóc. Czemu wcześniej na to nie wpadłam?
Generalnie podoba mi się. Same zajęcia są świetne i
niesamowicie pomocne, a przy okazji zdobyłam kolejną koleżankę! Dziewczyna
przyjechała z Japonii mniej więcej w takim samym okresie, co ja. Z tym, że nie
jest au pair, a ma tutaj męża.
Same wystąpienia publiczne również okazały się zupełnie
niegroźne. Oczywiście trema zżerała mnie całe życie, żeby cokolwiek powiedzieć
na forum, a teraz jeszcze w innym języku, to już w ogóle masakra! Ale nie jest
źle. Okazuje się, że potrafię mówić lepiej, niż dziewczyny, które siedzą tu już
kilka lat. I nie, nie jest to moja własna opinia, tak więc dzięki Carol! I
samoocena od razu się podnosi. ;)
Co jeszcze… Dostałam paczkę z Polski! Moja kochana mamuśka
zrobiła mi świąteczny prezent. Nieważne, że dotarł dopiero wczoraj, prawda? To
naprawdę nie ma znaczenia przy tym, jak wielką niespodziankę miałam. Dlatego
raz jeszcze tutaj chciałabym podziękować!
Starbucks kiedyś mnie wydoi do ostatniego centa, ale
szczerze mówiąc zwisa mi to.
Ach no i w lipcu ruszamy na road trip! W końcu udało nam się dogadać, co do terminu, bo
przecież próbowałyśmy od miesiąca i słabo nam szło. Czeka na nas Los Angeles, Wielki
Kanion, Route 66, Las Vegas, Dolina
Śmierci, Yosemite National Park, a cały siedmiodniowy wypad zakończymy w San
Franciso! Nie mogę się już doczekać! Chociaż może najpierw powinnyśmy zaklepać
termin, a potem się cieszyć… Nieważne! Najważniejsze, że jedziemy i nikt nie
zabierze nam tego, co niebawem będziemy miały szansę przeżyć. Agatko,
pozdrawiam Cię serdecznie i mam nadzieję, że bezpiecznie dotarłaś do domu!
Jeszcze tu wrócę. Może wstawię też kilka zdjęć? Póki co
łapcie trochę grudniowego słońca z campusu
Stanforda.
American
Girl.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz